Uwaga, będzie epicki wstęp w stylu co poniektórych ą-ę-ć blogusiów kulinarnych, można pominąć tekst ciągły i przejść od razu do części „Składniki”. Ale muszę się zwierzyć z faktu, że jesienią zawsze mam potrzebę robienia zapasów na zimę, musi jakieś atawizmy i inne poznańskie geny. Oprócz grzybów (bo to się rozumie samo przez się — i nie jest prawdą, jakoby w naszym lesie nie było grzybów, są, tylko trzeba w niezłe krzaczory wejść, żeby je znaleźć) ususzyłam trzy kilo pomidorów malinowych (choć chyba zjemy je bez dodatkowej obróbki, zanim nadejdzie październik, bo wyszły przepyszne). No i zrobiłam powidła. Bo zapach smażących się powideł gra mi na prymitywnych instynktach i szczęście nie jest szczęściem, jeśli nie przygrywa mu koza, a dom nie jest domem, jeśli nie pachnie w nim powidłami.
No i jest to potrawa z tych, które lubię najbardziej, tzn. wysiłku mało, a efekt świetny.
A zatem. Proporcje na półtora kilo śliwek, bo wczoraj więcej w mojej ulubionej budzie warzywnej nie było. Wyszły z tego cztery nieduże słoiczki. I w ogóle, jak już dziś jedziemy banałami, to trzeba zaznaczyć, że śliwki są kluczem do powideł, muszą być słodkie, pachnące i bardzo dojrzałe. Inaczej wyjdzie najwyżej smętny dżemik ;)
Składniki
1,5 kg śliwek węgierek
parę łyżek wody
pół tabliczki gorzkiej czekolady
łyżeczka cynamonu w proszku (jak ktoś ma, to może patyczek cynamonowy wrzucić i potem wyjąć przed nakładaniem do słoików)
szczypta chili w proszku
cukier trzcinowy do smaku (ja dałam 3 łyżki)
Przygotowanie
Powidła robimy standardowo: śliwki trzeba umyć, wypestkować, wrzucić do gara, wlać parę łyżek wody, przykryć, zagotować. Maksymalnie zmniejszyć gaz (ja zmniejszam do jednej kropki na płycie ceramicznej), odkryć i smażyć, mieszając co jakiś czas aż do uzyskania właściwej dla powideł konsystencji (tak ze trzy godziny minimum). „Właściwa konsystencja” polega mniej więcej na tym, że całość zmniejsza objętość jakoś trzy-czterokrotnie, a powidła nabrane na łyżkę spadają z niej płatami. Uwaga, pod koniec masa lubi się przypalać, ale — o ile tylko się nie zwęgli i nie nabierze aromatu spalenizny — jest to jak najbardziej na miejscu, powidła powinny być przysmażone, a nie ugotowane.
A kiedy już osiągniemy etap „normalnych” powideł, przychodzi czas na the little thing she does and it’s magic :) Do gorącej masy dodajemy czekoladę połamaną na kawałki, cynamon i chili. Mieszamy, aż czekolada się rozpuści, i próbujemy. Dosładzamy do smaku albo i nie, gorące przekładamy do słoików i odkładamy na później. Ja nie pasteryzuję tego dodatkowo, po prostu tuż przed napełnieniem wyparzam słoiki i wsadzam do nich gorące powidła prosto z gara.
Jeśli ktoś nie lubi połączenia ostrego ze słodkim, może chili pominąć, ale moim zdaniem to właśnie chili odpowiada za połowę sukcesu.
Takie powidła można jeść z pieczywem albo na przykład wykorzystać do przełożenia andrutów mamy Cloudy, zastępując jedną kakaową warstwę powidłami. Ale chyba najlepsze są po prostu same w sobie.
PS Jeśli ich nie dosładzać w ogóle lub dosłodzić fruktozą i dać czekoladę 70%, to wyjdą zgodne z dietą Montignaca i będzie je można jeść na węglowodanowe śniadanie z pełnoziarnistym pieczywem i chudym białym serem.
4 komentarze:
W następnym życiu chcę być Twoim mężem/żoną - wpisz mnie na listę oczekujących ;-)
czesc Ewa :) jak tylko uda mi sie kupic dobre sliwki (bo to wcale nie takie latwe w szwecji) to na pewno sprobuje - z polskich potraw moj maz akceptuje tylko potrawy, ktore maja w sobie chilli hehehe czyli zadne... wiec na pewno zapunktuje tymi powidlami!!!
a tak w ogole to pozdrawiam serdecznie!
Ola :) Wyślij mi mailem Wasz obecny adres, to Ci po prostu wyślę gotowe :)
Prześlij komentarz